Szwecja
Pojawiałem się tu na krótkie pobyty jeszcze na
długo przed myślą o emigracji, więc jak przyjechałem na stałe w styczniu 1991
to nie była to już żadna nowość. Kraj znałem jako tako, ludzi i język też. W
marcu zdałem egzamin z języka dla lekarzy, a w sierpniu podjąłem pracę (tu
przed nostryfikacją można pracować na pewnych oddziałach). Tak więc początek
szedł jak z płatka, ale musiałem na to zapracować wcześniej.
Jak wiecie, Szwecja była zawsze celem studenckich wędrówek, by dorobić.
Tu truskawki, tam jagódki. Mnie się udało dostać stypendium Swedish Institute
na czterotygodniowy kurs nauki języka i kultury szwedzkiej. A był to rok chyba
1985. Głęboka zapaść. Ocet na półkach, kolejki pod Biurem Paszportów od 4 rano,
modlenie się o pozwolenie. Moje zaproszenie z Instytutu nie było podbite przez
polski Konsulat (pamiętacie, takie były wymogi), więc formalnie nieważne.
Szukałem poparć. Pojechałem nawet do Ministra Zdrowia, by mi walnął pieczątkę,
która by mi dała zielone światło na wyjazd. Zawaliłem przez to jeżdżenie jeden
egzamin. Dostałem od Ministra tzw. "negat". Pytam panienki w
pałacyku, co to znaczy? No, że negatywna.
Ludzie, coście się wychowali w wolnym świecie! Nie zdajecie sobie sprawy, co
znaczył wtedy w Polsce wyjazd za granicę. To było jak błogosławieństwo! Oświecenie!
Moja radość po dostaniu ciepłego, pierwszego w życiu indywidualnego paszportu,
graniczyła z nirwaną! Im bardziej "oni" zabraniali, tym bardziej
walczyło się, by się wyrwać i zobaczyć normalny świat. Na studiach zgodę na
wyjazd wydać musiał też nasz porucznik od zajęć "z wojska". Jak się
spruło jakiś egzamin z historii wojska czy musztry, to nie podpisał. Więc dla
nas egzamin z woja był ważniejszy od egzaminu z patofizjologii! Wszystkie
grosiki się wydawało na skrzynkę wódki dla komisji egzaminacyjnej.
A kurs w Szwecji: sterylnie, zajęcia w ciągu dnia poukładane z minutowym
porządkiem, czyste autobusy podwożące na różne atrakcje, luźna atmosfera i to
żarełko... Wszystkiego musiałem spróbować. Przytyłem cztery kilogramy w cztery
tygodnie. No i te 40 osób z całego świata, jaka atrakcja. Pokój dzieliłem z
nudnym, acz porządnym Niemcem, studentem prawa, który czytał komiksy z kaczorem
Donaldem. Oprócz tego brzydkie Angielki, rozwiązłe Szwajcarki i karykaturalnie
dziwaczni Amerykanie.
Rok później zwiedziłem Szwecję autostopem. Sam. Plecak z ubraniem plus
wózek z namiotem i puszkami z mielonką. W ciągu 3,5 dnia przejechałem 1800
kilometrów, aż za Koło Polarne, do Parku Narodowego Wielki Wodospad (Stora
Sjfallets Nationalparken). Oj, zaimponowały mi te pustkowia i sroga przyroda!
Spałem w lasach albo pod campingami, by móc się umyć i coś ugotować.
Przypominam: pensja w Polsce to było 20$. Więc kupowałem jedynie chleb, czasem
mleko. Resztę ciągnąłem za sobą. Nauczyłem się cierpliwie stać, średnio 30
minut. Szwedzi trochę się bali, ale wielu było ciekawych kto to, bądź chcieli
towarzystwa. Znałem już język biernie, a ponieważ nie chciałem mówić po
angielsku, to próbowałem po szwedzku. Wtedy dokonał się przełom i zacząłem
mówić. Przez dwa tygodnie przejechałem kraj wzdłuż i wszerz i pogadałem z
kilkudziesięcioma osobami, u niektórych nocując. Do dzisiaj z wieloma mam
kontakt.
To spowodowało, że rok później odważyłem się przyjechać do pracy, a
wtedy jeszcze mogło się bez problemu pracować latem jako pomoc pielęgniarska.
Wylądowałem na oddziale szpitala w społeczeństwie, którego styl pracy jest
zupełnie różny od naszego. Popełniłem kilka małych "fo pa" (jak to
się pisze po francusku?!). Ale były nie do uniknięcia. Oczywiście pierwsze dziesięć
dni to był stres niesamowity. W końcu wziąłem jedną z dziewczyn i poprosiłem,
by nazwała po szwedzku każdy przedmiot w pokoju dla pacjentów i każdą funkcję,
np. pompowanie łóżka w górę. To był drugi przełom, zaczęlo iść z górki. Pomógł
w tym wiek i większa tolerancja dla swoich porażek, mniej rozbudzone poczucie
własnego "ja" i duża motywacja.
No cóż, jedne wakacje i miało się w Polsce "malucha"...
Już Was nie nudzę, Arek